Kolonia na wzgórzach w okolicach Lonavali – relacja z 2 dni wyprawy po Indiach.
Po prawie 2 tygodniach pobytu w Talegaon, objazdach okolicy wraz z naszymi przyjaciółmi Salilem i Kumarem, a także po kilkudniowych wypadach do Pune, Bombaju i Aurangabad, zachciało nam się zrelaksować. Leżeliśmy na matach w mieszkaniu Baby (ojca Mandara), marząc o tym, żeby wreszcie włączyli prąd (w mniejszych miejscowościach w Indiach codziennie są kilkugodzinne planowe wyłączenia prądu) , żeby można było podładować akumulatory… Żeby te cholerne wiatraki na suficie drgnęły choć na chwilę. Nagle metalowa zasuwa na drzwiach zaskrzypiała, wszedł Baba i Mandar z kolejnym znajomym, który chciał nas przywitać. Z radością odkryłem, że pamiętam tego człowieka z poprzedniego wyjazdu. Był to poważany w Talegaon przedsiębiorca. Gościłem nawet w 2008 roku w jego willi, blisko bazaru. Po powitaniu nasz gość spytał czy nie wybralibyśmy się z nim na wzgórza koło Lonavali, odpoczniemy trochę od zgiełku i ścisku i szalonego ruchu ulicznego. Popatrzyłem na Pinkego, on na mnie i kiwnęliśmy głowami „potakująco po indyjsku” czyli raz prawo raz w lewo. Dom, ba może nawet willa indyjskiego biznesmena w górach. Czemu nie … Umówiliśmy się, że następnego dnia bardzo wcześnie rano przyjedzie po nas samochodem. Mamy do przejechania zaledwie pół godziny drogi . Później pół godzinki drapania się na piechotę i powinniśmy nawet zdążyć na wschód słońca. Nauczeni doświadczaniami z indyjskim timingiem (czyli względności czasu dla Indusów) nie robiliśmy sobie wielkich nadziei na ten wschód słońca . Wieczorem nastawiliśmy jednak budzik na 4.00. Nie wiem kto i kiedy wyłączył budzik. W każdym razie ok 7.00 obudził mnie warkot motoru Salila. Salil przyjechał nam powiedzieć, że przedsiębiorcy coś wypadło i w góry pojedziemy ok 16.00 i spędzimy tam noc. OK, nie ma sprawy. Po poranno-południowym włóczeniu się po siedzibie lokalnej gazety i 2 szkołach podstawowych (materiał na osobną historię – musiałem m.in. śpiewać przy 50 osobowej klasie hymn naszego kraju ), o 16.00 czekaliśmy na samochód, który miał nas zabrać w upragnione góry. Po całkiem znośnym 30 minutowym opóźnieniu podjechał wreszcie nasz znajomy przedsiębiorca wraz z jakimś na oko 16 letnim chłopakiem. Po jakiejś godzinie jazdy, klimy podkręconej do arktycznych temperatur, nieustannego trąbienia wymijania setek riksz, ciężarówek, pieszych i krów okolica zrobiła się bardziej bezludna. Zobaczyliśmy wzgórza. U podnóa jednego z nich nasz przyjaciel zatrzymał się i powiedział, że dalej idziemy na piechotę, góra pół godziny….Po półtoragodzinnej wędrowce pod górę stromymi ścieżkami, przez całkowicie bezludną okolicę zrobiło się ciemno. Na szczęście była pełnia księżyca i coś tam było widać . Wreszcie, po kolejnych 30 minutach dotarliśmy na szczyt wzgórza. Zobaczyliśmy przed sobą zaorane pole i zarys budynku. Dosyć szybko musieliśmy zweryfikować swoje plany relaksu w willi biznesmena. Willą okazała się być chatą z bloków kamiennych krytą eternitem.
W środku: jedna, ogromna izba, ołtarzyk Ganeshy, radio na baterie, klepisko. W jednej części nocowało bydło, a w drugiej wielopokoleniowa rodzina siedząca przy otwartym palenisku. Przed chatą zostały rozstawione honorowe plastikowe krzesełka dla gości oraz maty do siedzenia. Okazało się, że dzisiaj nocujemy tutaj … Po nocy spędzonej ostatecznie przed chatą, najostrzejszym Mutter Panner (curry z serem ze słodkiego mleka i grochem) i jaki w życiu jadłem, zapijanym gotowanym mlekiem prosto od krowy oraz nieprzegotowaną kranówką z Talegaon (przez przypadek pomyliłem plastikowe butelki zamiast swojej mineralnej ze sklepu opiłem się ładnych parę łyków kranówki z identycznej butelki naszego towarzysza – jakoś dziwnie smakowała ale nie zwróciłem uwagi ).
Po nocy spędzonej na zewnątrz (w środku było zbyt gorąco) po serii zdjęć z życia codziennego naszych gospodarzy ruszyliśmy w drogę powrotną.
Cały czas myślałem o niesamowitych pasożytach jakie wyhoduję w swoim przewodzie pokarmowym po napiciu się tej wody z kranu poprzedniego dnia i nawet nie zauważyłem, że nasz przewodnik wybrał drogę powrotną z drugiej strony wzgórza. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu nagle weszliśmy do kolejnej kolonii tym razem składającej się z kilku domów, gdzie była nawet elektryczność…
Jak zwykle na indyjskiej prowincji każdy chciał nas ugościć pokazać coś, zaprosić do domu. Właśnie tu zaprosiła mnie do środka mama chłopca który zażywał porannej kąpieli. Zdjęcie okazało się być moim najlepszym podczas całej wyprawy….